Podwodny lotniskowiec, czyli jak połączyć najlepsze cechy wyjątkowych okrętów

Wyobraźcie sobie okręt idealny. Taki, który nie tylko jest praktycznie niewidzialny, ale też niemożliwy do ustrzelenia bez ogromnego wkładu i zaangażowania ze strony wroga, a na dodatek pozwala przeprowadzać niebywałe akcje militarne całe tysiące kilometrów od głównych baz. To właśnie jest w stanie umożliwić podwodny lotniskowiec, czyli połączenie najlepszych cech dwóch kompletnie odmiennych, a przy tym na wskroś wyjątkowych okrętów. 
Podwodny lotniskowiec, czyli jak połączyć najlepsze cechy wyjątkowych okrętów

Podwodny lotniskowiec to wcale nie coś futurystycznego. Historia nam o tym przypomina

Obecnie żadna marynarka nie ma w swojej flocie podwodnych lotniskowców, choć przeszłość pamięta kilka takich przypadków. Tymi zdecydowanie najsłynniejszymi są zarówno japońskie okręty podwodne typu I-400, jak i francuskie Surcouf. Z pominięciem tej pary w praktyce większość kiedykolwiek wykorzystywanych w praktyce lotniskowców podwodnych wykorzystywała swoje pokładowe samoloty do prowadzenia rozpoznania i obserwacji. Obecnie lotniskowce są z kolei pełne ofensywnych samolotów. 

Surcouf

Czytaj też: Katiusza zwana organami Stalina. Najpopularniejsze wyrzutnie rakietowe ZSRR straszyły upiornym wizgiem

Zanim jednak przejdziemy do tego “co jest dziś”, przenieśmy się w czasie do drugiej dekady ubiegłego wieku, kiedy to Niemcy jako pierwsi zaczęli eksperymentować z podwodnymi lotniskowcami. Na ten pomysł wpadli podczas atakowania Londynu z wykorzystaniem samolotów FF-29 przez kanał La Manche i wzdłuż Tamizy. Wtedy odkryli, że ich samoloty dręczy problem zasięgu, aby piloci mogli “spokojnie” wrócić do bazy po misji i tak też wpadli na pomysł przytroczenia wodnosamolotu FF-29 do burty okrętu podwodnego U-12. 

U-12 z FF-29

Eksperyment zakończył się sukcesem, kiedy po przepłynięciu prawie 50 km U-Boot (typ okrętu podwodnego) zalał swoje zbiorniki, pozwalając F-29 wystartować. Sam pomysł początkowo uznano jednak za niepraktyczny, ale powrócono do niego w 1917 roku, chcąc zwiększyć siłę uderzeniową nowych niemieckich okrętów podwodnych. Koniec I wojny światowej pogrzebał jednak i ten zryw ku podwodnym lotniskowcom. 

Przypomniano sobie jednak o nich tuż po pierwszej wojnie i jeszcze podczas tej drugiej, w której powstały zdecydowanie najbardziej zaawansowane i bliskie “ideałowi” okręty podwodne. Mowa o okręcie podwodnym typu I-400 w rękach japońskiej marynarki, który wypierał 6500 ton i miał ponad 120 metrów długości, czyli trzykrotnie więcej niż zwykłe okręty podwodne w tamtych czasach. Przez to jego koszty były ogromne, co przy niskiej przydatności zmusiło Japonię do wycofania się z produkcji po stworzeniu jedynie 3 egzemplarzy.

Czytaj też: Dla Amerykanów to czarne dziury. Dlaczego te rosyjskie okręty podwodne niepokoją USA?

I-400

Jego specjalne przeznaczenie wymusiło zastosowanie kształtu kadłuba w formie “ósemki” dla dodatkowej wytrzymałości, co umożliwiało obsłużenie pokładowego hangaru do przechowywania trzech samolotów Aichi M6A Seiran. Aby zmieścić samolot w hangarze jego skrzydła były składane do tyłu, stateczniki poziome składane w dół, a górna część statecznika pionowego składana tak, aby ogólny profil samolotu mieścił się w średnicy jego śmigła. Czteroosobowa załoga mogła przygotować i wzbić się w powietrze w ciągu 45 minut, wspomagając się pokładową katapultą o długości 120 stóp.

Podwodne lotniskowce dziś – czy jest na nie szansa?

Chociaż ciekawie byłoby zobaczyć startujące z pokładu ledwie co wynurzonego okrętu kilku myśliwców, to najpewniej nigdy nie dojdzie do tego, co siedzi obecnie w naszych głowach. Rozwój technologii sprawił, że podwodne lotniskowce nabrały więcej sensu jako statki-matki dla… dronów, które mogłyby być nawet wystrzeliwane z wyrzutni (np. VLS). Ciężko wprawdzie wyobrazić sobie okręt podwodny, którego górny korpus “schowałby się” w kadłubie po wynurzeniu, ujawniając kilka przygotowanych do startu F-35, ale z drugiej strony realne wydaje się połączenie całkowicie płaskiej górnej sekcji okrętu ze szczelną windą dla samolotów i nawet zabezpieczoną katapultą EMALS. O ile sama katapulta za bardzo skomplikowałaby projekt, tak wykorzystanie w takim scenariuszu samolotów VTOL (pionowzlotów) rozwiązałoby ten problem. W tym wszystkim jednak to drony wydają się najbardziej sensowne i zresztą zważywszy na postępujące zaawansowane pocisków manewrujących, już w pewnym sensie doczekaliśmy się tego.

Przy dążeniu do opracowania podwodnych lotniskowców należy odpowiedzieć na wiele pytań, bo m.in.:

  • Czy przeprowadzenie niespodziewanego ataku w ten sposób będzie opłacalne?
  • Czy wymóg zwiększenia rozmiaru okrętu podwodnego nie wpłynie zbyt negatywnie na ryzyko jego wykrycia?
  • Jak upchać możliwie najwięcej samolotów na pokładzie? (swoją drogą, drony są znacznie mniejsze)
  • Czy w dobie rosnącego potencjału i zaawansowania pocisków manewrujących oraz dronów jakikolwiek sens ma umieszczanie załogowych samolotów na okrętach podwodnych?

Czytaj też: Ulepszyć grata i naprawić błędy ZSRR, czyli jak Ukraina modernizuje BMP-1 do BMP-1TS

Wszystko to jest uzależnione od jednego – pieniędzy. Tak jak kiedyś zwyczajnie mogło opłacać się projektować i budować podwodne lotniskowce, tak dziś (po znacznym rozwoju technologii wojskowej) nie wydaje się to aż tak opłacalne i sensowne. Najpewniej więc koncepcja podwodnego lotniskowca z załogowymi samolotami na pokładzie pozostanie w sferze tworów popkultury – może nawet doczekamy się go w nowym Top Gunie?